Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Złote jabłko 02.djvu/059

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

każę im tu jak się gospodaruje i co z tego majątku zrobić można!
Pani Balowa ruszyła ramionami tylko.
— Jesteś niezwyciężony, rzekła z uśmiechem.
— A tymczasem spać, odezwał się kupiec, czując znużenie i strapienie do którego się nie przyznał. Dobrej nocy.
Że deszcz jesienny na dworze coraz gęstszy się puszczał, niespodziankę zastał w sypialnym pokoju pan Bal, bo woda na gorszej połowie domu do pokojów szła przez dach jak z cebra. Musiano podstawiać co gdzie się znalazło, niecki, miski, miednice i nosić się z łóżkami, które ledwie ustawiono w suchym kącie, jakby na złość poczynało przeciekać.
— Kupiłem już gonty, mówił sobie pan Erazm, dach najprzód pokryję, a te drobne wiejskie niewygódki będą mi później miłem wspomnieniem tylko.
Tymczasem rządca, który zręcznie podsłuchał rozmowę pana Bala z żoną i dowiedział się z niej, że był osłem, pobiegł niespokojny na folwark.
— Otóż masz, zawołał stając przed piękną uśmiechnioną połowicą, podobnośmy przeskoczyli.
— Co takiego?
— Zacząłem mu ganić majątek, bo taki prawdą a Bogiem nie wiele wart, zżymał się niezmiernie.
— A! niech się zżyma...
— Kazał mi żeby wszystko było, nie słuchając racji!
— Cóż to znowu! fanaberja jakiś! chce żebyśmy go słuchali! Jużciż graf lepszy od niego, a tyleśmy mu tylko robili, co się nam podobało!
— Ba! ale posłuchaj no dalej! namarszczył się na