Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Złote jabłko 02.djvu/041

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Więcej nie ma.
— Ty, tobyś zaraz chciała saskiego ogrodu! przerwał Bal, usiłując wszystko czego nie dostawało załatwić. Zwyczajnie wiejski ogródek, ale co za widok z niego! Gdy się to zasadzi! urządzi! Zresztą w lesie, a las jest o trzy kroki, park można zrobić jaki zechcesz... choć milowy.
W miarę jak się przewożąc przybliżali, sam pan Bal mocno uczuł zawód, ale tego po sobie nie pokazywał, owszem usiłował tłómaczyć każdą rzecz na dobre, o ile tylko było można; żona się już tylko uśmiechała z tych próżnych jego wysiłków.
— Już to nie zaprzeczysz Ludwisiu, mówił żywo, że pozycja nie widziana. Jak tu stanie nowy nasz pałacyk! ogród! cudo będzie powiadam!
Lizia pokręciła główką, ruszyła ramionami, uśmiechnęła się z przymusem.
Bal spojrzał po twarzach, wyczytał na nich smutne wrażenie i począł się zżymać.
— To są ludzie, rzekł w duchu, co jak sobie raz powiedzą co, niczem im tego z głowy wybić nie można. Ale czas najlepszy radca. Zobaczymy.
Zjechawszy z promu, trzeba się było jeszcze tłuc po niegodziwej wązkiej grobeleczce, po której od dawna żaden większy powóz nie przechodził, zalanej na wpół wodą i poprzerzynanej dziurami niezgruntowanemi. Dalej drożyna wiodła pod górę stromą, ku temu krzyżowi, któryśmy wspomnieli. Ulica do niego prowadząca tak była ciasna, że szeroka kareta państwa Balów między płotami uwięzła.... chciano konie zatrzymać, ale powóz na dół się staczał unosząc połamane płoty za sobą... ludzie byli daleko.... ledwie sobie z tym przy-