Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Złote jabłko 02.djvu/024

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

cie a na oko skromne niemal, zdziwiło go i zmięszało. Ten miejski dostatek wszystkiego, wytwor, dobór w najmniejszej rzeczy, w głowie mu się pomieścić nie mogły. Myślał że zapięty pod szyję, wyprostowany, ze swą wstążeczką bożogrobską niedbale przypiętą w pętliczce, wielce zaimponuje postawą i w tem się niezmiernie zawiódł. Towarzystwo w którem się znalazł, było daleko od niego wyższe umysłowie, tonem, manierą, wszystkiem, a to mu popsuło humor. Pożałował niemal że się wdał z panem Balem. Traktowano go grzecznie, ale na stopie zupełnej równości, na której nawet pod względem umysłowym stanąć nie zasługiwał. Przywykły do odegrywania na wsi większej roli, musiał się ograniczyć na wyliczeniu swoich kuzynów, kuzynek, babek i prababek. A i to nawet nie robiło na nikim wrażenia, prócz na panu Erazmie.
Objad i przyjęcie było prawdziwie pańskie, o jakiem nie marzył hrabia; był pewien przydymionych leguminek i suchego pieczystego, a trafił na biesiadę Lukulla, oblaną doborem win, których nazwiska nie znał nawet. W miarę jak to przyjęcie coraz go bardziej zdumiewało, posępniała twarz, ruchy stawały się coraz bardziej sztywne i wydające pomięszanie, usta milkły; wyszedł z tęsknotą, gniewem prawie, upokorzony i zdumiony.
Ukończywszy interes, spiesznie począł się pakować do dóbr swoich, tak że pan Bal, rachujący na bliższą z nim znajomość dla przyszłych stosunków w nieznanym kraju, zupełnie został zawiedziony. Hrabia widocznie go unikał, widać było po nim, jak czuł że się omylił, nareszcie zniknął niespodzianie.
Było w Warszawie naówczas kilka osób znających