Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Szalona.pdf/194

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.




Kilka lat upłynęło i poszukiwania komunardów powoli ustawały, nie było szczęściem komu denuncjować biednej Zoni. Przy dzieciach nie chciała zostać, choć je kochała.
Głos wewnętrzny mówił jej czasem: któż wie czy tą trucizną, którą w sobie noszę, nie zatrułabym ich młodych serc i główek...
Za pośrednictwem porucznika, który się do ocalonej przywiązywał co dzień więcej, znalazła Zonia pomieszczenie, które dla siebie najstosowniejszym uznała, przy redakcji jakiegoś dziennika.
Wielki przyznawano jej talent, bo we Francji odwaga pisarza często zań starczy, a Zonia miała jej więcej niż drudzy. Pisała z ogniem, choć mówiła, że nie wierzyła już w nic, nawet w niewiarę, zapał ją porywał i unosił do dawnych marzeń, stawała w ich obronie gorąco...
W tym życiu spokojniejszym, zwolna piękność i trochę świeżości wróciło. Porucznik, który często u niej spędzał wieczory, coraz więcej się nią zachwycał. Jednego wieczora oświadczył się jej z gotowością ożenienia.
Zonia popatrzała nań zdumiona i potrząsła głową.
— Allonc donc! — zawołała — ot to bym się wam odwdzięczyła za ocalone życie, zatruwając wasze?
Podała mu rękę. Przyjaciółką waszą do śmierci, ale żoną? — Co za myśl, poruczniku! Chciałbyś mnie poprowadzić przed księdza, do ołtarza, kazać przysięgać! To się moim zasadom sprzeciwia... a potem! zobaczylibyście jak bym się wam prędko sprzykrzyła. Dziękuję, zostańmy jak jesteśmy!
O dalszych jej losach nie wiemy, ale z pewnością pisze jeszcze gorące artykuły do republikańskiego dziennika..., a po obiedzie mówią, pije czasem trochę absyntu z wodą, który bardzo lubi.

KONIEC