Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Szalona.pdf/187

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Dowodzący nimi podporucznik, niedawno z Niemiec wrócony jako jeniec spod Sedanu, zawołał na żołnierzy, aby szli za nim szukać ofiar nowych.
W kupie trupów nie poruszało się już nic, nie było życia, nie było nawet można rozeznać ciał zlepionych w jedną masę nieforemną, polaną krwią czarną, zbitych kolbami w olbrzymie gnojowisko...
Mur, przy którym się odegrała ta scena sturamiennego dramatu, pomalowany był bryzgami krwi, poznaczony odciskami dłoni i palców krwawych, które przyległy do niego...
Jak na urągowisko tej tragedii rozlewu krwi bratniej, spod plam świeżych wyglądały napisy i rysunki stare, brzmiące wesołością i rozpustą. Krew zamazywała ślady bezbożności i swawoli...
Kupka żołnierzy, dysząc jeszcze mordem, upojona łatwym zwycięstwem, biegła po nowe laury, szukając na kim by je zbierać mogła...
Kątek, który niedawno był teatrem zażartej walki, już w mroku nocy zalegała cisza śmierci.
Odblaskiem łuny tylko oświecone były trupy, pobojowisko, mur, droga i suche gałęzie drzew, zwieszone nad oszarpaną zagrodą.
W dali słychać było, czego ucho ludzkie drugi raz już nie usłyszy razem, krzyki i strzały, i śpiewy przedśmiertne, i wołanie ginących, i trzask płonących budowli, i grzmot walących się murów. W głębi głucho odzywały się działa, jak dzwony żałobne...
Walka rozpaczliwa dogorywała... Ulice zajmowały patrole wojskowe, na placach obozowały regimenta; pod palącymi się gmachami rozstawiały się szeregi nadbiegających zwycięzców. Tu i ówdzie za uciekającą gromadką goniły strzały i ludzie; gdzieniegdzie rozpaczliwa ręka rzucała ogień i lała pokarm płomieniom..
Domy stały zamknięte jak trumny...
W jednej z uliczek wiodących ku murom krwawym, w mroku nocnym, na progu lichego domostwa pokazała się kobieta. Z ubioru, na pierwszy rzut oka, wziąć ją było można za proste dziecię ludu, twarz zdawała się mówić o innej przeszłości.
Na krótko uciętych włosach czarnych miała zawiązaną chustkę jedwabną, niedbale, zapewne nie dnia tego, bo ją ruch poskręcał i zsunął, na sobie suknię czarną, zszarzaną, na piersiach chustkę, której węzeł niedbale splątany zwieszał się na plecach. Zbłocone pończochy, wykrzywione obuwie nie jeden już dzień okrywały jej drobne nogi. Ręce miała obnażone do pół, chude i zwiędłe, ale na twarzy oświeconej łuną pożaru dziwny wyraz energii, szału, niepokoju, dzikości...
Twarz ta, piękna niegdyś, dziś jeszcze była zastanawiającą siłą, która z niej tryskała oczami ognistymi, zmarszczoną brwią, czołem pofałdowanym, ustami zaciętymi dumnie. Jakby wypchnięta rzuciła się do drzwi domostwa, stanęła w progu, obejrzała się dokoła, przyłożyła rękę do serca, nastawiła ucho na szum i gwar daleki.