Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Szalona.pdf/172

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Kochanką jak kochanką — rzekła — a żoną byłabym nieznośną, zupełnie jak pies trzymany na łańcuchu, który po niejakim czasie zły jest i wściekły... Wystawże sobie mnie tam u was, w spokojnym Zamiłowie, obok świętej Chorążynej, skazaną na chodzenie po palcach, na mówienie po cichu rzeczy pozwolonych, na męczarnię poskramiania się we wszystkim. Wedle moich pojęć — dodała — każdego człowieka zadaniem jest rozwijać się wedle sił swoich najpotężniej, wedle was obowiązkiem jego jest poskramiać się, jest ducha gnębić, ciało, które go mieści, męczyć, aby oddziaływało nań, nie mieć ciekawości, bo to prowadzi do piekła, nie mieć własnej myśli, bo ta wiedzie do herezji, słowem, stać się automatem w rękach księdza... A tym ja być nie chcę i nie mogę.
Strząsnęła głową, okrytą włosami bujnymi, odsunęła je z twarzy i zamilkła.
Ewaryst patrzał na ziemię. Komnacki chciał mu wejrzeniem powiedzieć: A cóż, nie miałem słuszności?
Ażeby jednak poprzeć przyjaciela pan Euzebiusz zwrócił się do Zoni:
— Nie będę się z panią spierał o zasady — rzekł. — Spytam ją tylko o jedno. Czy miłość najwyższa nie jest i nie powinna być bodźcem do ofiar, i czy dowodem jej najlepszym nie jest ofiara z siebie?
— Jest ofiar granica — odpowiedziała Zonia. — Życie dla ukochanej istoty gotową jestem dać, przekonań moich i swobody dusznej — nigdy. Ta zalecana przez pobożnych faryzeuszów ofiara intelektualna jest gorzej niż samobójstwem, bo zabija duszę i upadla!
Ewaryst spojrzał na nią, mówiła z zapałem ogromnym a wejść z nią z tej drogi, po której kroczyła, na ubity gościniec pojęć ścisłej orthodoxii, nie było sposobu. Była jawną buntownicą.
Oba przyjaciele zamilkli.
— Ja to jedno widzę — dodała Zonia — że Ewarystowi cięży to życie ze mną i to stanowisko niejasne, według niego, że rad by wyjść z zawikłania, pogodzić się z matką... A! ja to pojmuję! ja nad tym boleję; wszystko jestem gotową zrobić, tylko nie mówić na czarne, że mi się wydaje białym...
Zatrzymała się nagle... i przystąpiła znów do Ewarysta.
— Drogi, mój, trochę męstwa! — zawołała — przetrwajmy chwilę przełomu, a zwyciężymy... Ludzie, co się dziś oburzają, zobojętnieją i zostawią nas w pokoju naszym i w tym, co zowią naszym grzechem!
Rozśmiała się i zanuciła, ale wesołość, którą okazywała, była widocznie zapożyczoną i wymuszoną.
Natychmiast potem rzuciła jakieś pytanie radykalne Komnackiemu, zmuszając go do rozprawy z sobą, której on nie lubił, bo nie zwykł był z z kobietami wdawać się w uczone spory, znajdując, że mają logikę serca doskonałą, ale grzeszą przeciw logice myśli.