Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Starosta Warszawski.djvu/681

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wód okupić choćby miljonem, bo o złoto im nie o co innego chodziło... — Tu zniżył głos... — Stało się... nieszczęście.
Śmielsza i więcéj zapalona, wojewodzina dodała:
— Pan Bóg ich skarał za to co nam gotowali... Ludzie co ją porwali... krzyk tłumiąc... No! zginęła... w drodze umarła... rzecz skończona... — zawołała wojewodzina rzuciwszy rękami...
— Bóg widzi! — powtórzył Potocki — śmierci nie chcieliśmy...
— Ale na nią zasłużyła... i oni! dobrze im tak. Nie my, nie ludzie, sami Komorowscy zabili dziecko swoje...
Wojewodzina zaczęła się gwałtownie przechadzać po pokoju; Brühl stał zmieszany...
— Generale! — zawołał wojewoda — bądź mi pomocą... Szczęsny tu pozostać nie może... Mnie grożą, jego pociągnąć mogą, serce zmiękczyć, przerazić... uczynić z niego świadka przeciw ojcu własnemu. Zabierz go z sobą, wywieź za granicę, opiekuj się nim. Jesteś mu bratem, synem naszym, synowskiéj pomocy żądamy od ciebie...
Wojewodzie łzy pociekły z oczu... Matka milczała gniewna: przypomnienie wypadków wprawiało ją w rodzaj szału.
— Nieprzyjaciele nasi radować się będą... rzucą na nas potwarze... kto wie co czeka!! Szczęsnego ratować potrzeba... Wy go możecie uspokoić...