Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Starosta Warszawski.djvu/641

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

się nie nudził, wiesz co? chodźmy do stajni. Pokażę ci konie moje. Możemy sobie wybrać parę i trochę się przejechać, dopóki gorąco nie przyjdzie... Wczoraj pewnie widziałeś mojego sobola: osobliwe stworzenie, na które ceny nie ma, bo to jest raritas niewidziana... ale warto, abyś mu się z blizka przypatrzył. Drugi raz w życiu takiego konia oczy twe, panie kochanku, oglądać nie będą.
Jakkolwiek Brühl radby był w istocie więcéj coś dobyć z księcia, aby z czémś rzeczywistszém powrócić do teścia — łatwo postrzegł, iż z Radziwiłła więcéj języka nie dostanie...
Zdaje się, że stajnie już gotowe były do przeglądu, bo gdy w dziedziniec weszli, u drzwi szop stały straże, berejterowie, czeladź poubierane jak od święta, każdy w miejscu, i koniuszy, a oprócz niego Fryczyński młody i Kuszelewski, pokłon oddawszy księciu, poszli za nimi. Stajnie ogromne, najmniéj czterysta do pięciuset koni mogły w sobie mieścić. Porządek w nich był wielki, dozór pilny, gdzieniegdzie zbytek nawet, ale żaden koń tak wypieszczony nie był jak ów soból, którego książę nadzwyczaj cenił wysoko.
Klatka, w któréj on stał oddzielnie nie przywiązany, ozdobna była, obszerna i wygodna; żłób miał marmurowy, wodę świeżą przepływającą w drugim, podściół świeży i delikatny, a dzień i noc na straży stał Turczynek, który go tylko pilnował. Gdy soból zdala poznał księcia, głowę po nad za-