Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Starosta Warszawski.djvu/613

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Podparła się na ręku.
— Panie Tadeuszu — poczęła zwolna nie patrząc na niego — co się stało, jest niepowrotném, myślmy i mówmy o przyszłości... Ja się pana obawiam, lękam siebie, pan chcąc zbliżyć nas — rozerwałeś węzeł ten na wieki. Niech ten dzień zapomnienia się, zmaże skrucha i pokuta, lecz, słowo, daj mi pan słowo, że nigdy ust nie otworzysz więcéj, że będziesz panem siebie i stać będziesz zdaleka odemnie.
— Pani masz prawo rozkazywania — odezwał się Godziemba — jam jéj sługa.
— Ale któż mnie nieszczęśliwéj rozkaże? — przerwała hrabina — będęż ja miała tyle siły?
Załamawszy ręce, nie śmiała spojrzeć... łzy padały jéj na ręce. Położenie winowajcy było przykre, czuł się występnym, niepokój o przyszłość go ogarniał.
— Nigdy się nie odezwę słowem — rzekł cicho — będę milczał, nie karz mnie pani.
Hrabina podała mu rekę, którą znowu na klęczkach pocałował i zmienionym głosem dodała:
— Zostaw mnie pan samą — proszę go, rozkazuję.
Godziemba wysunął się zawstydzony powoli. — Przechodził próg pokoju, gdy pode drzwiami ukryta Francuzka, dała mu jakiś znak niecierpliwy, którego nie zrozumiał, a sama wpadła do pokoju. Znalazła swoją uczennicę we łzach i niemal rozpaczy. Siadła zaraz obok niéj.