Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Starosta Warszawski.djvu/610

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

To mówiąc, zakryła twarz ręką hrabina i płakać zaczęła. Godziemba wstał zmięszany.
— Oczy moje... wzrok... mowa, musiały mnie zdradzić — rzekła przerywanym głosem Brühlowa — pan odgadłeś com mu się dla naszéj wspólnéj spokojności ukryć starała. Ja nie potrzebowałam tego wyznania, bom wiedziała o jego uczuciach, tak jak wy o moich.
Spojrzała nań z za łez strwożona; Godziemba stał przed nią jak winowajca z rękami załamanemi.
— Siadaj pan — rzekła — mówmy jak powinność a nie serca każą. Ja jestem żoną, jam na wierność przysięgała; pan jesteś domownikiem naszym i przyjacielem mojego męża. Miłość nas zbliżyła ku sobie... oczyma, sercami, nie byliśmy związani... zachowaliśmy ją, bo nie było w mocy naszéj serca jéj zamknąć. Dziś powinniśmy milczeć tylko i cierpieć, ani ja krzywoprzysiężną, ani pan zdrajcą być nie zechcesz. Bóg na nas patrzy!
Godziemba milczał zawstydzony.
— A! pani — rzekł powoli — Bóg jest sędzią surowym, ale sprawiedliwym. Przysięga była wzajemną. Hrabia jest najlepszym z ludzi, ale on ani do swojéj, ani do twéj przysięgi nie przywiązuje znaczenia — a my — a ty — ja pani, cierpieć musimy.
— Nie mów pan tego — odezwała się hrabina — wiesz, że mówisz do słabéj kobiety, którą chcesz sprowadzić z drogi obowiązku.