Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Starosta Warszawski.djvu/594

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Na wszystkich znać było przybicie jakieś i znękanie. Starosta Zawidecki, który wyszedł na spotkanie hrabiego, unikającego oczu ciekawego dworu, oznajmił mu, że wojewoda tylko co odprawiwszy pacierze, w kancellaryi się znajduje i wprowadził go zaraz do niéj.
Potocki znać się zięcia spodziewał i odgadł jego przybycie po ruchu od bramy, znalazł go bowiem u progu, z otwartemi rękami — ale z twarzą, na któréj wypadki ostatnie wypiętnowały się gniewem jakimś tłumionym i znękaniem.
Starosta wpuściwszy Brühla, sam się cofnął natychmiast, zostali z sobą tylko we dwóch. Od kilku miesięcy nie widzieli się i od tego czasu zmieniły się wielce okoliczności. Wojewoda rozmyślił się poddał. Niemal wstyd mu było tego i jakiś czas po wnijściu zięcia... uścisnąwszy go, stary królik Rusi do słowa przyjść nie mógł.
Padł na krzesło, dłonią jedną oczy zakrył i potrzebował przetrawić w sobie odżywioną boleść.
— No — cóż waćpan mówisz na to? hrabio — odezwał się wreszcie — co mówisz? Mieliżeśmy im wydać wojnę? Nie było podobieństwa. Miałżem bez nadziei pomocy znikąd, uchodzić z kraju zostawując im na łup majątki?
Musiałem przyjąć plagę, jaką Bóg zesłał na mnie... ale — wierz mi (tu go ścisnął mocno za rękę), wierz mi, na tém nie koniec. Nigdy im tak