Przejdź do zawartości

Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Starosta Warszawski.djvu/576

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Wtem gdy tysiące oczu wyzywały stolnika, gdy wszystko biegło przeciwko niemu, uwielbiany i szczęśliwy dostrzegł opuszczoną w kątku, tak obojętną, tak zimną, że mu cały tryumf struła...
I stał się roztargnionym mocno. Mówiono doń, nie rozumiał; wyzywano, nie odpowiadał; patrzano, nie widział... Twarz w cieniu ciągnęła go ku sobie... Stolnik od gospodyni przeszedł do pani wojedzicowéj... od téj do drugiéj piękności, która za nią stała, do trzeciéj... do coraz dalszéj, i znalazł się blisko krzesła Sołłohubowej, a ta zdawała się go nie widzieć, czy widzieć nie chcieć. Siadł przy niéj.
Brwi Dydony ściągnęły się jakby z nich piorun miał wypaść: „Niewdzięczny!“ — szepnęła. Wojewodzicowa biła nóżką o podłogę, inne panie poodwracały twarze... Sołłohubowa nie spojrzała na siedzącego, który ją powitał.
— Zawsze więc pani fiołkiem być lubisz? — spytał...
Piękna Marya długo nań patrzała.
— Ponieważ dziś jeszcze — rzekła z przyciskiem — mówić mi to wolno: pan hrabia zawsze motylem?
Stolnik się uśmiechnął.
— Jak tu nim nie być! — westchnął... — wśród tylu i tak ślicznych kwiatów...
— To prawda, — poczęła zwolna Sołłohubowa, nie troszcząc się wcale o wejrzenia zazdrosnych pań, które na nią padały — to prawda! Żal mi szczerze