Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Starosta Warszawski.djvu/573

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ty jeszcze kalamburujesz.
— To mi samo przyszło.
Ręką machnął i uderzył się po kolanach.
— Salon starościny dziś, to kosz kwiatów.
— Czekają na ogrodnika, który sobie z nich bukiet wybierze, powącha go — i rzuci na śmiecie... Dzierlatki! dzierlatki!
Krajczynia się rozśmiała i schyliła do ucha.
— Każda z nich się spodziewa być trochę królową, spojrzyjcie! jak się jedzą oczyma. O! co za wyborna komedya!
Zniżyła głos... Rzekłbyś harem sułtana, który złotem szytą chustkę ma rzucić!
Szambelan mówił tak prędko, że go zrozumieć było trudno, a że zęby wszystkie utracił, szeplenił jeszcze bardziéj... Musiała się więc nachylić krajczynia, gdy począł po cichu, odpowiedź na jéj uwagi.
— Myśmy to starzy znajomi — rzekł — przed waćpanią mogę mówić à coeur ouvert. Mnie tylko mojéj żal!.. Mogła pójść po rozwodzie za mąż, głowę jéj zawrócił ten Celadon z przyszłą koroną. Sądzi, że go pokona i ustali, a ja jéj cały regestr przyniosłem tak ukochanych jak ona... tak spodziewających się i na takie same narażonych zawody... Spojrz, moja krajczynio... a toć to są wszystko rywalki co ją otaczają. Pierwsza wojewodzicowa — daléj... licz.