Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Starosta Warszawski.djvu/572

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Staruszka trzymała się jeszcze bardzo prosto z łaski sznurówki i rogów, ale głowa jéj mimowolnie się kołysała... a oczy niegdyś czarne, w karmazynowych teraz obwódkach niemal straszne były. Gdzie niegdyś amorki dołki paluszkami wyżłabiały, dziś głębokie fałdy mech okrywał i brodawki... Staruszka obejrzała się i siadła naprzeciw stryjaszka Dydony...
— Wstydźże się szambelanie drzemać, a pfe... przyszłam cię bawić, abyś z krzesełka nie spadł.
— Ja? ale któż mówi, że drzemię!.. Ma foi! fałsz... słowo daję.
— Na moje oczy widziałam, głowa ci parę razy na piersi spadła.
— Ale nie!.. — z oburzeniem zawołał szambelan — jako żywo... Co pani krajczyna wymyśla!
— No — nie gniewaj się... Powinieneś być w dobrym humorze... Twoja synowica... ha! ha! śmieje się jéj przyszłość.
— Byle się późniéj z niéj nie urągała — zaszeplenił prędko i niewyraźnie szambelan.
— Jutro stolnik będzie obrany.
— I cóż z tego?
— A ona zrobi z nim co zechce... cicho dodała krajczyna.
— Jak długo? jak długo? — począł rzucając się i niecierpliwiąc szambelan... — Dajcie pokój, pani krajczyno... Augusta pamiętamy, Augustowie mają zmienne gusta.