Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Starosta Warszawski.djvu/531

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Do czegóż to przepijasz? — zapytał Laskowski.
— Nic — tak sobie... przypominam przysłowie, a lękam się, aby na prymasie się nie ziściło — chociaż mu chłopstwa nie zadaję, quod Deus avertat, jak familia Brühlowi.
— Acan dobrodziéj wiesz — huknął Ocieski — że owo to szlachectwo swe mniemane szołdry, te mnie były winne... I ślicznie się z niém wykierowali...
— Wiem wszystko, nawet jak acanu dobrodziejowi zapłacili za jego powolność — rzekł skarbnik — w czém grzechu nie ma, bo beatus qui tenet...
— Ale oni mnie zgubili na czysto! — krzyknął Ocieski. — Co oni mi dali? Mizeryą, mogli daleko więcéj... jak Boga kocham... I co się stało? — Człek zaraz fantazyi nabrał, dziecisków przybyło, czterema końmi się jeździć zaczęło, i w domu już Tadeusza śpiewamy. Gdyby nie oni, łajdaki, byłbym się majątku dorobił.
— Masz acińdziéj racyę — rzekł, uśmiechając się skarbnik — niegodziwi ludzie, a acindziéj padłeś ofiarą.
Ocieski spojrzał niedowierzająco na mówiącego, czy nie szydzi; lecz twarz starego Zagłoby, gdy najmocniéj drwił, największą się przyoblekała powagą. Kostrzewa się rozśmiał tylko i to mu służyło za dobry pretekst do dokończenia kieliszka,