Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Starosta Warszawski.djvu/360

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Dziękuję, kwitnie jak róża — rzekł hetman — zobaczycie ją wieczorem, jeśli zechcecie...
— A jakże — odparł książę i rękawiczki nakładając dał znak, że chce pożegnać — nie wstrzymywał go téż pan hetman, i odprowadziwszy ku progowi, zawrócił się do swojego towarzystwa... Wchodzili witając inni... a twarz starego gotowa zawsze do uśmiechu, witała ich wesoło. Mokronowski pomagał do nużącéj téj rozmowy, w któréj każdemu coś powiedzieć było potrzeba — choć mówić nie było o czém. Powtarzały się też jedne niemal pytania i odpowiedzi. Zajechał książę wojewoda wileński z orszakiem, który tu wśród tego małego Wersalu dziko się nieco wydawał... Hetman był dlań niezmiernie grzeczny, ale zarazem bardzo zimny. Radziwiłł ze swą rubasznością umyślną — raził tych wykwintnisiów nieco zcudzoziemczałych... Głos jego, dykcya, śmiech rozlegający się szeroko, miny zawiesiste orszaku, pełnego buty i jakby wyzywającego — nie mogły się tu podobać, tembardziéj, że książę Karol ile się razy spotykał z przesadną elegancyą mowy i postawy, zawsze jeszcze przesadniéj bywał gburowatym. Można było być pewnym, że gdzie mu perfumy miały zapachnieć tam on z sobą dziegeć przyniesie.
Za Radziwiłłem zjawili się Rzewuscy, Lubomirscy, Potoccy... i niezliczone tłumy szlachty różnych ziem, przybywające witać pana hetmana, któ-