Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Starosta Warszawski.djvu/345

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Zdaje mi się, że ani on mnie, ani ja jego nie zrozumiem dobrze nigdy — szepnął Brühl; — nie sposób byś tego nie czuł i nie widział, że myśmy istoty dwóch różnych zupełnie światów, tak naprzykład jak ptak i ryba... W swoim rodzaju jest on pewnie znakomitym tworem bożym...ale...
Tu ruszył ramionami...
— Ale ty bo, szlachcicu polski — odezwał się Sołłohub — chociaż duszą i sercem nasz, nie stworzony jesteś do naszego życia... Myśmy z wieków jak salamandry do ognia przywykli i zimno nam bez niego, naszym żywiołem walka, ruch — niepokój...
— Tak — a ja pokoju pragnę! dokończył Brühl — masz słuszność. Wy polityką się karmicie i ona wam idzie na zdrowie; ja jéj nienawidzę. Wy się brzydzicie papierem, jako rzeczą martwą; dla mnie on jest ekstraktem życia, na którym się zbiera co ono ma najlepszego... Tak mój Jasiu! niestety — przybrane dziecko wasze... na nic się wam nie przydam. Nie wart was jestem...
— Ale ba! — odparł w prostocie ducha generałowicz — tyś pewnie od nas więcéj wart, ale do czego innego... Na sejmiku — ja simplex servus Dei ciebie przepiszę... a na dowcip z tobą o lepszą nie pójdę.
— Dajmyż temu pokój, zawołał Brühl, i mówmy razem o czémś, coby tą kuchnią życia nie cuchnęło.
Sołłohub się do niego przysunął poufale.