Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Starosta Warszawski.djvu/300

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

oczy, nadawała charakter groźny... coś wieszczego i już nieziemskiego...
Ujrzawszy syna, wyciągnęła ręce...
— Przecież! przychodzisz... mój drogi! jakem czekała na ciebie... bałam się umrzeć — choć — czas! a! czas... alem chciała pożegnać — uścisnąć! zobaczyć twarz twoją — biedne ty dziecko moje, aby jéj obraz zanieść z sobą...
Brühl całował jéj ręce.
— Przecież nie gorzéj jest dzisiaj? — zapytał.
— A! lepiéj, lepiéj! bo się przybliża godzina wyswobodzenia... czuję jak życie uchodzi.
Spojrzała na syna i drżącą dłonią powiodła po jego twarzy zamyślona.
— Cóż ty? — mów.
Cześnik się uśmiechnął, o sobie nic powiedzieć nie umiał.
— Ofiary! ciągnęła jakby sama do siebie — mówiąc chora — wszystko ofiary... ja, wy... tak! Nie mogło być inaczéj. Narzędzia i ofiary — wielkość opłaca się drogo... Smokowi temu rzucają na pastwę dziewice, dzieci, krwawe serca, aby mu jedną paszczą więcéj urosło...
Rozśmiała się smutnie.
— W końcu gdy życie dogasa, jak się to wydaje okrutném! ale są przeznaczenia.
Zwróciła twarz.
— Mniszchowa — rzekła cicho — ty, ja... jak mi cię żal, dziecko moje... Pocałowała go w głowę.