Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Starosta Warszawski.djvu/294

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nie rozumie, panie kochanku. Sprawy żadnéj, tylko pięścią w oczy...
— Mamy za sobą i hetmana Branickiego — rzekł Brühl...
— Potęga wielka, ale siedmdziesiąt trzy lata... każą mu zdać i tę sprawę na Mokronowskiego.
Tu uśmiechnął się Sołłohub...
— Hetman Branicki lubi odegrywać rolę królika, gdy janczarowie warty w Białymstoku zaciągają, gdy u stołu toasty na cześć jego wznoszą przy huku moździerzy... lecz gdzie trzeba być czynnym, starowina, czy przy pani Izabelli, czy na sejmie wyręczy się Mokronowskim.
Po tym ucinku zamilkł Sołłohub, spuścił oczy, począł się długo przypatrywać końcom swych trzewików, westchnął parę razy i zdawało się, że skończył rozmowę.
Brühl chodził zadumany po bibliotece...
— A więc nadziei pokoju?
— Nie ma najmniejszéj — dodał generałowicz. — Ojciec twój rozdał wszystkie urzędy, które mogły stanowić okup... i sam wypowiedział wojnę. Mianowanie Radziwiłła doprowadziło ich do rozpaczy.
Sołłohub jakiś czas jeszcze starał się niebezpieczeństwo grożące odmalować Brühlowi, który zaledwie go słuchał.
— Wiesz co, — rzekł — ja zupełnie tu jestem neutralnym... Chcesz pomówić z ojcem, jedźmy do niego...