Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Starosta Warszawski.djvu/280

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ale przecież?
— Jabym się ledwie śmiał domyślać.
— Kogo? czego? — Doprawdy, poczęła niecierpliwiąc się Dumont, trzeba mieć anielską, zimną krew... kogóż się domyślasz?
Godziemba nagle wstał z krzesła.
— Słowo daję — nic nie wiem...
Dumont się rozgniewała, lecz wstrzymała wybuch nieukontentowania.
— Więc mam odpowiedzieć pewnéj osobie że... waćpan nie wiesz nic i nie śmiesz się domyślać!
Ruszyła ramionami, wstając także z krzesła.
— Przyznam się — rzekła — że są osobliwsze na świecie charaktery, które odpychają tych, co im chcą wyświadczyć przysługę!... odpychają cisnące się szczęście! Któż to rozumie...
Walczyć z sobą zdawał się Godziemba...
— To darmo — szepnęła Francuzka — kiedy waćpan mi nie wierzysz... nie ma co dłużéj mówić... Stosunek ze mną mógłby mu być przydatny, lecz siłą nie narzuca się dobrodziejstwa. A! tak! to darmo! to darmo! — powtórzyła po razy kilka.
— Pani mnie zrozumieć nie chcesz — odezwał się pan Tadeusz — ja oprócz domysłów nie umiałbym nic więcéj powiedzieć...
— Więc są domysły? są do nich powody?...
— Znalazłyby się — rzekł niechętnie Godziemba zapewne... Pan cześnik... ma nadzwyczajne uwiel-