Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Starosta Warszawski.djvu/271

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Pożycie z żoną zawsze było toż samo... pełne uprzejmości, dobroci, ale ani trochę nie czulsze niż było pierwszych dni po weselu. Oboje nawykli nie zawadzać sobie wcale, spotykali się z twarzą pogodną, pytając o zdrowie i rozchodzili się żegnając najceremonialniéj do takiego samego jutra. Pani cześnikowa chodziła po ogrodzie, czytała pobożne książki, kaszlała coraz więcéj, smutna była zawsze... ale się mieniła szczęśliwą. W istocie w granicach możliwości, mogła się nią nazywać... Spokój i dostatek ją otaczał, nie krępowano jéj woli, mogła marzyć... i iść tak pomału ku... jakiemuś końcowi... mglistemu, ku jakimś lepszym spodziewanym światom...
Z razu dosyć odosobniona i samotna, zyskała teraz kilka poufalszych znajomości. Dumont nie była potrzebna w Krystynopolu, Marya dała jéj schronienie u siebie. Sołłohub ożenił się nareszcie ze swém bóztwem, które się czasem pokazywało w Młocinach i serdecznie poprzyjaźniło z kuzynką.
Dwie Marye... obie podobno nie zbyt szczęśliwe, kochały się jak siostry, ale mimo miłości téj nigdy się nie wyspowiadały szczerze przed sobą... Domyślały się serc swoich... a zrozumieć ich nie mogły... Sołłohubowa z ubóztwiającym ją mężem obchodziła się dosyć despotycznie, nie kryjąc przed nim, że ją nudzi. Wyższa umysłem i ukształceniem od niego, znosiła dobrego zresztą człowieka jako losu konieczność, ale przywiązać się do niego nie