Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Starosta Warszawski.djvu/262

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Już we drzwiach będąc i jakby ośmielona oddaleniem, spojrzała znowu na stojącego jeszcze Godziembę.
— Pan jesteś chory? — wyjąknęła z trudnością... poszlę panu doktora... wszak... należysz do naszego dworu?
— Tak jest... pani! skłonił się Godziemba.
— Nie potrzebujesz pan czego?
Dworzanin się skłonił raz jeszcze... i milczeniem podziękował.
Starościna zeszła do ogrodu...
Brühl po wyjściu Godziemby, nie rychło do Molièra powrócił, być może, iż zapomniawszy, że jest synem ministra, z którego rozkazu tylu biednych ludzi, niewinniejszych od Godziemby, gniło po więzieniach saskich, zastanowił się nad dziwnemi losami, które jednych czyniły tak nieograniczenie wszechwładnymi, drugich tak bezbronnymi... być może, iż mu się w świetle tego wypadku komedya życia wydała tragiczną... zadumał się długo... a gdy siadł do czytania, nie tknął już komika, ale wyszukał Montaigne’a, otworzył go na los szczęścia i zanurzył się w tych odmętach zwątpienia...
Długi czas nie podnosił oczu, gdy podniesionym głosem ktoś począł domagać się, aby go wpuszczono... Słychać było jak się z nim służący drożył, jak przybyły nalegał, i gniewał się, śmiał — a chciał przemódz posłusznego lokaja, postawionego na straży,