Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Starosta Warszawski.djvu/261

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— O jednobym waćpana prosił, rzekł cicho: przez wzgląd na żonę moją i na mnie, nie życzyłbym sobie abyś rozgłaszał swe przygody. Surowość pana wojewody dosyć jest znana, sam wiesz, że szukać zadosyćuczynienia byłoby nadaremnie, zatém czy nie najrozumniéj jest milczeć?
— Tak — i najbezpieczniéj, dodał smutnie Godziemba.
— Dla tego, dopóki nie przyjdziesz do zdrowia, najlepiéjby się nie pokazywać, aby nie wywoływać pytań i domysłów... Naostatek gdy z Krystynopola kto przyjedzie, lub mnie tam być wypadnie, nie masz pan potrzeby nastręczać się panu wojewodzie...
Rad tych wysłuchał Godziemba z pokorą, westchnął i nic już nie mając do dodania, z wolna zabrał się do wyścia...
Los chciał, ażeby gdy się przesuwał korytarzem, pani starościna wyszła, posłuszna woli męża do ogrodu. Droga ją wiodła właśnie tém samém przejściem... Godziemba odkrył głowę i stanął przy ścianie... Na widok jego, starościna pobladła... w istocie litość obudzał twarzą wychudzoną i cerą wyżółkłą, mimowolnie zatrzymała się, stanęła... łzy się jéj w oczach zakręciły. Zdawała się chcieć coś powiedzieć, wargi poruszyły się, pół uśmiech jakiś przebiegł po nich ukrywając pomieszanie i szybko poszła ku ogrodowi.