Przejdź do zawartości

Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Starosta Warszawski.djvu/034

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

glądali oczyma — acz w nim dziecko widać było... ze swobodą osobliwszą się poruszał...
Ładna ta laleczka, wyprostowana, z podniesioną główką, z oczyma jasnemi, stała z taką raźnością, rozpatrując się i słuchając co jéj mówiono, tak się uśmiechała rozumnie, iż ci, co ją po raz pierwszy widzieli — ze zdumienia do siebie przyjść nie mogli...
Szatan zdał się siedzieć w chłopcu... Ojciec z tryumfem spozierał na niego, niektórzy z pewném niedowierzaniem, jakby własnym nie ufali oczom i lękali się, by to widzenie osobliwsze lada chwila nie prysło.
Obraz był do malowania, godzien pęzla Silwestra... Otaczająca młodziuchnego pana starostę gruppa na pół ze wschodnim przepychem jaśniejących strojów, w pół z francuzkich elegantów złożona, łączyła w sobie jakby dwa światy, które się tu zetknęły i zlały.
Coś jeszcze rycersko-pańskiego widać było na rozlanych już i zmiękłych obliczach szlachty mazowieckiéj, zgnuśniałéj pod ostatniemi panowaniami; w rysach Brühlów, Flemingów i Vitztumów czuć było cywilizacyę wybujałą i nadwątloną zbytkiem a wytworem... Na czołach podgolonych jakaś zaduma ospała spoczywała, po tamtych igrał dowcip łatwy, myśl żwawa, ale płocha... lekceważenie wszystkiego...
Dwa światy stały tu pojednane z sobą i zgodne, a mimo to jakby do walki gotowe. Tym razem