Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Starosta Warszawski.djvu/019

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie bardzo mi się chce — szepnął Ocieski; to jakiś, mocidzieju, wyszczekany kawał konfederata... i już mi łatki przypinać zaczął.
— Ale chodź! Co bo znowu! fuknął Babiński, i popchnął — a to pomyśli, żeś się go zląkł!
— I to racya — rzekł Ocieski.
Poszli tedy... ale nie zatrzymali się w pierwszéj izbie, gdzie kilka osób w arcaby grało, a po kątach sączono z kuflów. Podkomorzy, który u Peszla był jak w domu, zaprowadził do bokówki, gdzie nikogo nie było. Tu chłopak stołki prędko fartuchem pościerał, stół zdmuchnął... butelkę na nim ustawił, a sam, po świecę poszedł, bo w izbie się ściemniało...
— A toż to nie cud? ozwał się daléj ciągnąc skarbnik, któremu jego myśl znać w głowie tkwiła — toż nie cud, że szlachta polska, tak się stała w ręku saskiego ministra potulną, iż ją jak wosk miękki ugniata i czyni z niéj co mu się żywnie podoba??
Ocieski w izbie śmielszy, siedział bardzo nadęty... Ledwie tych słów dokończył Zagłoba, rzucił się z impetem wielkim.
— Bóg widzi, począł wybuchając — że ja zwady nie szukam... jestem człek spokojny, ale znów nie mogę ścierpieć, by mi docinano...
Skarbnik spojrzał nań bardzo zdumiony.
— Albo co?
— Bo, że Ocieski jestem... i że Brühlowi szlachectwa i herbu nie przeczę... to mi pono za złe macie?