dłużéj przy niektórych, przypatrując się z gliny modelowanemu jeźdźcowi i zaczętéj budowie lilipuckiego okrętu, nie wiem, wiele tak czasu zjadłem. Człowiek najmniéj czuje czas, gdy go potrzebuje najwięcéj. Nareszcie obróciłem się i ujrzałem zdala przez dwa pokoje świecący obraz. Pobiegłem więc patrzéć jeszcze, czegom nie widział.
Był to Napoleon na górze Ś-go Bernarda, przy klasztorze stojącym w tych odwiecznych śniegach, w krainie lawin, wiatru i śmierci, przez którą tylko mogła prowadzić chęć chwały i uporczywa stałość bohatera, nielicząca przeszkód w niczém.
Góry pełne są wojska wijącego się po śniegach i zamieciach wszystko się rusza, tam Napoleon w swoim szarym surducie, otoczony sztabem rozprawia, tu grenadyery, paląc fajki, grzeją się u skąpego ognia, inni ciągną działa. Scena ta zaleca się nietylko wszystkiemi zaletami historycznego obrazu, lecz téż przezwyciężeniem trudności oryginalnego całkiem pejzażu. Tylko ci, co malują, pojmą, jak trudne jest światło wśród jednostajnych białych śniegów, pokrywających cały widok, i nieba równie prawie białego, przepełnionego tumanami śniegu.
Śmiesznie to może, ale wśród tak wielkiéj historycznéj sceny uderzył mnie drobny rys, pełen naturalności i wyrazu, którego może w obliczu Napoleona wspominać się nie godzi; widać tam mnicha wychodzącego z klasztoru, przeciw któremu niesie parobek wiązkę drew; w giestach mnicha tak widoczna jest wymówka za opóźnienie, że nawet myśląc o Napoleonie, patrząc na bohaterskie twarze jego staréj gwardyi, niepodobna wstrzymać uśmiechu, na widok tego epizodu. To dowodzi, że artysta pojął, iż aby obraz był całkowicie prawdziwym i naturalnym, nie dość w nim wielkich rzeczy; — potrzeba małych, lecz żywcem schwyconych z prawdziwego świata. Podobnie trafne epizody znaleźliśmy zresztą i w innych obrazach Suchodolskiego.
Wychodząc z tego pokoju, gdzie kilka jeszcze litografij nieprzyjemnie obok tak znakomitego obrazu swoją błahością uderza — szedłem spojrzéć w oczy dwóm cudownym Arabom, lecącym przez pustynię; jeden mianowicie, za którym powiewa palma, przed którym świecą kości zasypanéj karawany, uderzył mnie poetyczną koncepcyą i prostotą swoją. Lecz to wszystko potrzeba widziéć, nie czytać — pióro bardzo jest zimne, gdy walczy z pędzlem, bo pióra tak nadużyto, że dziś wszystkie wyrazy wypłowiały, wszystkie zdają się słabe, i naginane nie do myśli, lecz do frazesów, straciły władzę, sparaliżowały się, znikczemniały; przywykliśmy po większéj części słuchać nie myśląc, czytać
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/136
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.