Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/058

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Tak mówiąc weszli do bernardyńskiego kościoła i odgłos ich kroków obił się w oddaleniu o sklepienia, a każde słowo ich ust napełniało ich strachem, rozchodząc się po obszernym gmachu. Długo u drzwi czekali, aż jeden wszedł z latareńką i wszyscy z nim posunęli się na palcach ku wielkiemu ołtarzowi. Wtém jeden uderzył się o coś i stanął.
— A to co po środku?
— To trumna! — odpowiedział drugi podnosząc latarnię. — Wartoby obedrzéć trupa, jeśli jest co koło niego. Hej! panie bracie, wieko odejmij... latarnię postaw na ziemi!! Ho! co ja widzę? jakaś panienka! Ale co to za hałas koło zboru! Panie Boże! żeby nas tu te opętańce nie zeszli. Leży blada, jakby spała, a zimna jak kawał lodu! co to za paluszki w tych rączkach, białe, pulchne, musiała być bogata. Rączki te nie pracowały, bo bardzo ładne, jeszczem takich nie widział! o! otóż i zdobycz! pierścionek na palcu! przecież i to coś warto! ściągnę! a jucha! palce pobrzękły! ani weź! tfu! do dyabła!
To mówiąc, tak silnie pociągnął trupa za palec, że trumnę wywrócił i martwe ciało padło jak kawał drzewa opodal na posadzkę. Nie rozczulił się tém jednak bynajmniéj rabuś, posunął tylko bliżéj latarnię, uchwycił znowu za palec trupa, i targał nim silnie, póki nareszcie pierścienia nie zerwał.
— Ha! przecież! — zawołał z dzikim uśmiechem — pewno się nikt za życia tak nad tą panną nie wymęczył, jak ja po śmierci i to dla marnego pierścionka! a pierścionek... — rzekł zbliżając się do latarki — może i nie złoty, ale pewno go miała od kochanka, nieboraczka! na nim dwa serca i dwie rączyny! biedna! a teraz wala się po ziemi... Chodźmy, bracie Grzegorzu, nie traćmy czasu — dodał popchnąwszy nogą trupa, chodźmy do ołtarza i zakrystyi, tani więcéj złota znajdziemy.
I posunęli się ku wielkim drzwiom na lewo od wchodu w głębi będącym. Poodbijali szuflady, schowania, powyjmowali kielichy, patyny, monstrancye, wota; wszystko, co tylko w ich oczach jakąkolwiek miało cenę, nie uszło ich łapczywości. Kiedy się nareszcie przebrało, a powszednia cisza wróżyła, że bernardyni nie wracają lękając się napadu, bo od zboru lud jeszcze nie odchodził, jeden z nich zawołał:
— No! a gdybyć to jeszcze pójść do sklepów! nie jeden tam leży wojewoda, Pac, Radziwiłł, może jaki Sapieha! obedrzem pasy, buty, karabele, może znajdziem pierścienie, lub inne precyoza, to nie wadzi... Tędy łatwo odwaliwszy kamień!
— Tylko strach, żeby nas tu nieboszczyk jaki nie zatrzymał za kark i nie położył w trumnie na swojém miejscu.