Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Na bialskim zamku.djvu/70

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ludzi gromadę. Drzwi od kordegardy stały otworem i czerwony odblask ognia padał przez nie na wnętrze sklepione. Ciury podpiłe wadziły się i śmiały zagradzając drogę.
Znano pana podłowczego i o wypuszczenie go z zamku, z kimkolwiek szedł, trudności nikt nie mógł zrobić — ale ostrożny Marcjan nierad był, że go z bratem zobaczą. Szepnął mu, aby twarz kołnierzem od kurty przysłonił trochę, na wszelki wypadek.
Próżna to była obawa, bo gawiedź w bramie tak żywo sobą samą się zajmowała, że na przechodzących spojrzeć nie miała czasu.
Prześliznęli się więc prawie nie postrzeżeni.
Podłowczy nie chciał tak zaraz brata opuścić i zbyt prędko powracać: puścił się więc z nim podwalem, choć oba już do rozmowy nie mieli ochoty. Doprowadziwszy do miasteczka Damazego Marcjan podał mu rękę.
— Serce mi się kraje — rzekł — gdy myślę, co ciebie czeka. Zlituj się nad sobą! zlituj! a i jej ciężkiego losu nie gotuj!
Nie chciał słuchać Damazy, objął rękami za szyję brata i począł go całować.
— Serca mi nie psowaj — rzekł — co ma być, to się stanie.
Tak się rozstali. W chwilę potem podłowczy powracał na zamek. Nie miał on zwyczaju odwiedzać Zaborskich: widywał je z daleka, bliższych z nimi stosunków unikał. Wiedział o tym, że pilno patrzano, kto tam bywał, a książę gości, szczególniej młodzieży, nie lubił. Wolski też szpiegował tych, co tam zaglądali. Nie miał wielkiej ochoty pójść do nich podłowczy, ale mu się zdawało, że może będzie miał sposobność słowo szepnąć pannie Faustynie i przez nią na brata wpłynąć, aby się na zgubę z nią razem nie wystawiał. Wprost więc ku lewemu

68