Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Na bialskim zamku.djvu/69

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Podłowczy nie dokończył. Brat słuchał go z wielką i wytężoną uwagą.
— Może i masz słuszność — odparł — i może ja posłucham ciebie na ten raz, ale jeżeli się wyjazd przewlecze, za nic nie ręczę. Wleź ty w moją skórę i pomyśl tylko sobie, jak to miło wiedzieć, że to niewinne ptaszę w jego szponach się męczy.
— Będąc w twojej skórze, anibym się kusił już o wyrwanie ptaszka — rzekł Marcjan — a chceszli go koniecznie mieć — rozum dyktuje obmyślić, aby ci go powtórnie nie odebrano.
Zamilkł nieco podłowczy i mówił dalej:
— No, przypuśćmy, że się cudem powiodło to, co, według mnie, nie może się udać, dalej co? Uciekliście we dwoje? dokąd? ani domu, ani łomu, ani schronienia, ani pleców.
Damazy pogardliwie ramionami poruszył.
— Bylem ją miał — rzekł — zbiegnę jak najdalej, znajdę służbę. Pójdę za leśniczego, za pisarza, bodaj za parobka.
Podłowczy śmiać się zaczął.
— Piękny jej los zgotujesz! — odparł. — Myślisz, że o głodzie i chłodzie długo miłość wytrwa.
Pogardliwie spojrzał na brata Damazy.
— Gdybyś ją znał, nie mówiłbyś tego — odrzekł krótko. — Ano — darmo już wodę warzymy — daj mi rękę i wyprowadź za bramę. Lisiurkę ci odeślę.
Opieszale i niechętnie za czapkę wziął podłowczy. Damazy zapiął lisiurkę, z kołka zdjął nie pytając czapkę starą, spojrzał na nogi swe, jak się przy krótkiej kurtce wydają, i wziął za klamkę.
Na dworze było już ciemno, ale od śniegu trochę widną była wybita w podwórku ścieżyna. Milcząc poczęli nią bracia iść do bramy, w której z dala już widać było

67