Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Na bialskim zamku.djvu/313

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Zawieprzycki pan westchnął smutnie.
Wiadomość o niebytności testamentu rozeszła się natychmiast — nadziei zawiedzionych było wiele.
Pomniejszy ludek ratował się tym, że sam pamiętał o sobie, i gdy dzwony u fary, reformatów i bazylianów biły nieustannie, budząc więcej przestrachu niż żalu, oficjaliści książęcy krzątali się, aby nowy rząd zastał wszystko skończone. Wychodziły z zamku wozy, biegali ludzie, opróżniano komory. Może, gdyby był Wolski na miejscu pozostał, ład jakiś utrzymałby się między służbą; innych nie nawykli byli słuchać ludzie, a zresztą każdy myślał o sobie.
Wątróbka, który wiedział, jak się dostać do mieszkania swojego pana i opiekuna, otworzył Wolskiego izbę, dobył z niej garnuszek, o którym wiedział, owinął go w starą opończę i choć był trochę ciężki, wyniósł do stajni. Tu znalazł parę koni do łowczego należących, wózek cale niezły, rzucił w nogi garnuszek, siadł bez kilimka na sianie i konie zaciąwszy z zamku wyjechał.
Za bramą zdjął czapkę wesoło, pokłonił się murom, rozśmiał się i zawołał: — Ano! w świat! bywajcie zdrowi!
I tyle go widziano.
Szurska, która po miodzie wypitym wieczorem spała mocno, zbudziła się dopiero, gdy naraz we wszystkie dzwony uderzono. Zerwała się z pościeli chcąc łajać dziewczynę, bo od tego zwykle każdy dzień rozpoczynała, lecz zobaczywszy ją płaczącą, nie wiedziała, co stać się mogło, a strach ją ogarnął.
— Czego beczysz, głupia? — zawołała.
Dziewczę nie wiedziało w istocie, dlaczego płakało, bo ją śmierć ta nie obchodziła wcale, ale ją każdy nieboszczyk trwożył.
— Pan umarł! — odparła szlochając.

311