Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Na bialskim zamku.djvu/278

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Poszła tam jednego dnia na mszę świętą i właśnie miała klęknąć przy ołtarzu, gdy jakby cudem (o mało nie krzyknęła) zobaczyła tuż stojącego Marcjana. Chociaż w tej chwili o. gwardian właśnie ze mszą świętą przed św. Antoniego wychodził, obawiając się, aby Butrym nie wyszedł, sama przybiegła do niego.
— Na rany boskie zaklinam — zawołała po cichu — po mszy świętej zobacz się ze mną. Mam wielką potrzebę.
Butrym, choć zrozumieć tego nie mógł, przyrzekł, iż czekać będzie.
Modliła się Zaborska już z dziękczynieniem cudownemu patronowi i zaledwie ksiądz przeżegnał, powstała, idąc do Marcjana, aby go z kościoła wyprowadzić.
Obawiała się jednak, aby ich kto razem nie widział, poszła z nim do celi o. gwardiana.
Nie było go tu jeszcze, mieli więc czas do rozmowy.
— Tyle acanu powiem — żwawo odezwała się Zaborska — że jakem była zawsze przeciwną temu romansowi brata jego z moją Faustysią, tak widząc, że dziewczyna mi schnie — matką jestem — co mam robić! Niech się kochają, niech się później pobiorą, słowa nie rzeknę, byle książę nie wiedział.
Słuchał zdziwiony a po części nie dowierzający Marcjan.
— Gdzie jest brat pański? — dodała porywczo. Marcjanowi łzy z oczu popłynęły.
— Pani nie wiesz? — spytał smutnie.
— Ja? Skądże ja o tym wiedzieć bym mogła?
— Wolski się nie chwalił?
— Na miłość bożą! A toż co? Alboż...
I strwożona ręce zacisnęła.
Wtem wszedł ojciec gwardian i widząc ich rozmawiających, stanął poruszając ramionami.

276