Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Jaszka Orfanem zwanego żywota i spraw pamiętnik 04.djvu/055

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

szy miejsce kazać w bród nie czekając przeprawiać.
Nieszczęśliwa to była godzina.
Lebiedzia prowadził pachołek na tęgim koniu i o nich się najmniej obawiałem. Mieli z nami przeprawiać się na ostatku.
Ja sam trochę w bok odstąpiwszy, choć głębiej tam było, koniowi i sobie ufając puściłem się przeżegnawszy.
Jużem prawie u drugiego brzegu był, dosyć szczęśliwie przebrnąwszy sam środek, gdy naraz krzyk słyszę.
Poznałem głos parobka, który Lebiedzia prowadził, aż mnie dreszcze przeszły. Patrzę, woda ich odniosła prądem wielkim, Lebiedź bijąc się, w powróz na którym go prowadził parobek zaplątał... i tonie...
Bez rozmysłu rzuciłem się na ratunek, gdzie, gdyby nie rozumniejszy nademnie koń, i jabym zginął pewnie. Lebiedzia już uratować nie było podobna. Dobyliśmy go z wody bez życia.
Wiedziałem co mnie za to we Lwowie od króla czeka.
Parobek zląkłszy się snadź abym go w miejscu nie ubił, dorwawszy się do brzegu uciekł i zginął.
Wszystko to dopiero początki.
Na zamek się dostawszy przez miasto nabite ludźmi, wozami, końmi, bydłem, namiotami, budami i szałaszami, jakom nigdy nie lękał się strachowi zajrzeć w oczy tak i teraz. Wprost poszedłem do króla.
Znalazłem go dobrej myśli, choć wiedziałem, że zewsząd wieści przychodziły jak najgorsze.
— No — rzekł toś przecie przybył.
— Z wielką biedą — odpowiedziałem — a i nie bez wielkiej straty!
Olbracht się zmarszczył.
— Cóżeś stracił?
— Lebiedź mi na przeprawie wczoraj utonął — odparłem śmiało.