Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Jaszka Orfanem zwanego żywota i spraw pamiętnik 03.djvu/131

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Widząc, że tego razu nic tu nie zrobię, chciałem się wysunąć. Obiecywałem sobie powrócić wieczorem.
Wtem, gdy wrzawa się aż do takiego stopnia wzmogła, że już nic słyszeć nie było można co pletli błaznowie, Olbracht wstał poważny, groźny i machnął ręką.
— Precz! za drzwi! a nu!
I bez mała jak psy ich przepędził. Zostaliśmy sami.
— Wiesz ty — odezwał się po przestanku — że czasem niegłupie miewasz myśli. Gdybym tęgo strzepał Tatarów? bohaterstwo ma urok? nigdy ono nie szkodzi.
— Szczególniej tu w Polsce — rzekłem — gdzie ciągle na granicy stać, czuwać, i korda na chwilę z rąk puszczać nie można.
Stanął zadumany.
— To cóż? król poszle albo jakiego Litwina, lub którego z Rytwian, z Tarnowa... o mnie ani pomyśli.
— Bo wasza miłość moglibyście sami o sobie pomyśleć — dodałem. — Żaden ojciec dziecka na niebezpieczeństwo chętnie nie naraża... Ani królowa, ani on nie powiedzą: idź na wojnę... ale gdybyś zapragnął tego, sądzę, że królowi by nawet miłem to było.
Wpatrzył się we mnie bacznie, ciągnąłem dalej.
— To wiem, że na życie wesołe krakowskie król nie bardzo rad patrzy.
— Trudno młodym nie być — zawołał Olbracht — a potem gdy przyjdzie, da Bóg, panować i do tego pługa się zaprządz, w którym ojciec chodzi, że ledwie dysze, nie stanie czasu na życie dla siebie... Człowiekowi się trochę wesela należy.
Mówił to, a fantazya rozbudzona w nim grać poczynała.
W izbie sypialnej kilka zbroi wisiało. Zbliżył się do jednej.
— Patrzno — rozśmiał się — gdybym ją wdział, do hełmu pióra przypiął, złocony miecz do boku, a mój