Lucia pobladła zobaczywszy tę parę, chciała ujść, lecz tłum stał uparty, zaciekawiony, potrzebując się przypatrzeć fiziognomii młodej pary odchodzącej od ołtarza. Ogromnym marszem zabrzmiały pełne organy, — we drzwiach widać śliczną panią i wiodącego ją arcydystyngowanego mężczyznę. Tuż za nim idzie jenerałowa hrabina z Laurą, poważna, zimna, z góry patrząca na ulicę.
Zdala postrzegła Anielę i wpatrzyła się w nią mocno, długo, — tak długo aż kareta co ją zabrać miała nie zatoczyła się i lokaj drzwiczek nie otworzył z trzaskiem.
Tłum się rozpływał zwolna, powozy sunęły długim szeregiem do nowożeńców domu, Aniela cisnąc swą teczkę pod pachą, mogła się nareszcie puścić w drogę do domu.
Możecie ją spotkać jeszcze którego dnia otuloną płaszczykiem od deszczu, z nutami w rękach, z twarzą osłonioną, przesuwającą się pod ścianami, zamyśloną, z twarzą jakby zdrętwiałą, która ani śmiać się ani płakać nie umie. Czasem tylko gdy w kościele brzmi wielki chorał, z którym dusza się ku niebu unosi, Luci twarz się blada ożywia, młodnieje, aureola jakaś rozjaśnia oblicze, i staje się na chwilę anielsko piękną, ale gdy pieśń ucichnie i wychodzi ostygła, z tłumem, w ubogiem przyodziewku, z głową spuszczoną, z czołem zmarszczonem, każdy spojrzawszy na nią pozna zaraz że to tak sobie — biedna jakaś Hołota.