Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Hołota 02.pdf/137

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Już ty tam sobie mów co chcesz, — przerwał stary, — muzyka to bardzo piękna rzecz, szczególniej ta która na chwałę Bożą się obraca, ale samą muzyką żyć i wyżyć kobiecie trudno. Wolałbym cię widzieć poczciwego ekonoma żoną, niż tą tam muzykantką; i na wsi spokojnej a nie w tem mieścisku, gdzie się kobiety psują.
— A ja się bardzo popsułam! — rozśmiała się Lucia.
— Ty jeszcze nie, — odparł stary, — i niech cię Bóg strzeże a broni od złego; a no dużo takich jak ty przepada.
Gdy tak szli w miasto, Zygmunt szepnął że może by ojciec z niemi śniadanie zjadł.
— A no, dobrze — odezwał się stary, ja cię bardzo nie objem, kieliszek wódki każesz mi dać i serdelka z bułką, będzie ze mnie dosyć. Wy sobie jedzcie co chcecie, ja więcej nie potrzebuję.
Weszli tedy do małej restauracyjki i siedli za stolikiem.
— Kto wie? — rzekł stary, — może oto ostatni raz siedziemy u stołu społem, Bóg niech będzie błogosławiony i za tę chwilę.
Pocałował syna w czoło, córkę uścisnął, łzy mu się w oczach kręciły, chwycił potem za przyniesioną wódkę, wypił duszkiem i twarz nastroił wesołą.
— To mnie o Lucię uspokaja, — rzekł, — że taki Zygmunta jej zostawię za opiekuna.
— A ja nawzajem, będę się opiekowała Zygmuntem, — przerwała Aniela, bo choć mężczyzna, nie zaszkodzi i na niego mieć oko!
Powiedziała to na pół żartobliwie, stary się rozśmiał.
— A no, tak, pilnujcie się tu nawzajem, aby mi wsty-