Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Hołota 02.pdf/136

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Oprócz panny Anieli, wszystkie cztery panie, które mu odmówiły, przypisywały swojemu okrucieństwu cierpienia nieszczęśliwego pacyenta. Pani Manczyńska posyłała się nawet codzień dowiadywać o zdrowie jego.
Zima już była nadeszła, a stary Zarzecki jeszcze siedział w Warszawie. Niekiedy przychodził do córki, z synem spotykał się tylko na Mszy.
Jednego rana i Zygmunt i Aniela znaleźli się u Bernardynów, Zarzecki modlił się gorąco swoim zwyczajem, i wyszedł razem z niemi z twarzą niezwyczajnie wesołą.
— Niedługo a nie ujrzycie mnie już tutaj, — odezwał się spoglądając po kolei na oboje. Wolałbym ja pozostać z wami, ani słowa — ale mnie tam grób mojej starej woła, chata pusta i tęsknota. Nie mam już tu co robić. Was mało widzę, pieścić się z sobą nie ma czasu, bo pracować potrzeba! Jeszcze jaki tydzień i pożegnać się przyjdzie — a gdzie i jak was zobaczę? Zalazłszy do Żabiego już się ztamtąd wyciągnąć nie dam. Będę sam! ale Bóg nademną.
Trochę się zasmuciwszy, prędko znowu twarz przybrał wesołą.
Dzieci szły z nim powoli, rozstać się było trudno. Zarzecki co zamilkł trochę, to znów poczynał w pół do siebie a pół do nich.
— Jak wy tu sobie rady dacie! — mówił. — O Zygmunta ja się nie boję, mężczyzna zawsze sobie łatwiej rady da, ale o tę poczciwą Lucię niepokoję się ciągle.
— O mnie? — zapytała córka. Ale ojciec przecie widzi że ja sobie też umiem radzić. Nie skarżę się wcale. Dzięki nieboszczce podkomorzynie i pani Muzyce, mam sukienkę, chleb i co więcej znaczy, życie mi się uśmiecha. Zajmuję się tem co lubię, co kocham, możeż być szczęście większe?