Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Hołota 01.pdf/022

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Przecież bliższego nikogo nad rodzonego wnuka nie miała.
— A pewnie! — rzekł karczmarz i ramionami zżymnął. Jaśnie pan słyszał juści; co o tem ludzie prawili i prawią?
— Coś nie coś, ale to są wszystko brednie jakieś bez sensu! zawołał hrabia lekceważąco.
— Pewno że brednie — rzekł Wicuś. Ja tam o tem tyle wiem, na co oczyma własnemi patrzałem. Całemu światu wiadomo było, że Podkomorzyna nieboszczka strasznie tem była zgryziona i dotknięta, iż syn jej, pan Aureli, majątek puszczony mu przez ojca, het cały przeszastał. Powtarzała ciągle: Onufry nielepszy, wszystko zmarnują! wszystko pójdzie z dymem! A no, cóż? nie mogła wnukowi ani kurateli naznaczyć, ani majątków pod dożywociem będących wyrwać. Więc, choć kapitały jakie uzbierała, schowała gdzieś — jak w wodę wpadły. Gadają, że je umieściła potajemnie na prawnuków!! Gdzie? jak i u kogo? wiele? śladu nie zostało. Rachunki, słyszę, już umierając na kominku palić kazała, listy, kwity, aby nikt nie doszedł co było i gdzie się podziało.
Hrabia słuchał z wielką uwagą. Wicuś więc ciągnął dalej coraz raźniej.
— Że miała sumy ogromne, nie było tajemnicą, sama się z tem nie kryła. Nie mogło być inaczej, gdy lat trzydzieści ani sobie, ani nikomu grosza nie dała użyć. Jeździła do kościoła w takim kapeluszu i sukni, jakby z grobu wstała; od gęby sobie odejmowała, a gdy zmarłą do grobu przyszło ubierać, żadnej całej koszuli nie znaleziono. Krocie co roku płynęły z majątków.
— Ludzi przecie mieć musiała przy sobie? — zapytał hrabia.
Wicuś się roześmiał.