Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Hołota 01.pdf/017

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Zegarek wskazywał około ósmej. Kuternoga obrachowywał, że pół do dziesiątej przybyć, gościowi mało znajomemu nie mogło być przyjemnem.
Jegomość siedzący w powozie nie należał do bliższych sąsiadów, wszystko wiedzący Wicuś wpadał już na myśl kto to mógł być, a że nie był poufałym w Żabiem, miał pewność. Składało się więc tak że mógł zajechać.
— Widzisz, odezwał się podróżny do woźnicy, mówiłem że mnie z popasem zmarudziliście. Godzina ósma! po dziewiątej przyjechać i dla mnie i dla gospodarzy niewygodnie.
— A cóż ja temu winien! odparł żwawo woźnica. Pan Karol świadek, że konie ani weź iść nie chciały, choć i sól dla nich brałem,
Kuternoga milczał dyplomatycznie.
— Tu nawet przenocować nie ma gdzie wygodnie — bąknął pan.
— Z przeproszeniem jaśnie pana — odezwał się Wicuś, już to, nie chwaląc się, Zielona Buda, choć się sobie Budą nazywa, ale na całym trakcie, na mil dziesięć pan lepszej i wygodniejszej stancyi osobnej nie znajdzie jak w niej. Samowar jest czysty, świeżo pobielany i wszystko co trzeba.
Zakłopotany podróżny, pomyślał trochę, obejrzał się na niebo, popatrzał na gospodarza i odezwał się do siedzącego na koźle pana Karola:
— Pójdźżeno stancyę zobaczyć.
Nie mówiąc już nic, bo ten brak zaufania nieco go dotknął, Wicuś powlókł się za wyskakującym dosyć niechętnie z kozła panem Karolem.
Temu widocznie na drodze się w karczmie nocować nie chciało, znosić tłumoki, trudzić się, gdy we dworze mógł mieć wygody i spoczynek.