Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Boży gniew 03.djvu/177

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

my nie żaki! Słyszeliśmy to wszystko... Co się rzekło — święte... Nie-pój-dzie-my!
Drugi, zaczerwieniony mocno, poparł go, kułak ogromny podnosząc Radziejowskiemu niemal do piersi.
— Coś ty? podkanclerzy?... a my — prosta szlachta — ale my naszego rozumu domorosłego na twój zagraniczny nie pomieniamy. Pieniędzy na wojnę... niech szlachta daje, pobory, taxy, podatki, łupią z niej, na ostatku jeszcze i krew... zawołali — poszliśmy, a no, temu raz koniec musi być!...
Wrzask taki się rozległ, a rąk tyle wyciągnęło, iż podkanclerzy, choć głos podniósł i krzyczał sobie, już go wcale słychać nie było.
Okiennica się pod nim trząść zaczęła. Stał jeszcze, ale go już Snarski ciągnął. Mówić nie było sposobu.
— Panowie bracia!
Zahuczano go.
— Złaź, panie bracie.
Z boku grubszemi słowy rzucano na niego...
— Znamy dworskich pieczeniarzy. Na wymowie wam nie zbywa, ale swada — zdrada!
Musiał, postawszy chwilę, znijść Radziejowski tak rozjątrzony i zły, że mówić nie mógł do Kazimirskiego, który go pocieszać się starał.
— Zburzone to fale — szeptał Kazimirski —