Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Boży gniew 03.djvu/175

    Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
    Ta strona została uwierzytelniona.

    biło. Zewsząd na niego skierowane były wejrzenia — ostre, badające — i, jakby go tu nikt nie znał...
    Pokłonił się wkoło.
    — Miłościwi panowie a bracia... zasłyszawszy, iż tu sprawa się ważna toczy, która nas wszystkich obchodzi, ja też, jako wierny syn tej ojczyzny, przychodzę do was, złem czy dobrem się dzielić.
    Nastało milczenie jakieś złowrogie.
    — Hej — przystąpił łysy, chudy, wzrostu ogromnego drab, w wyszarzanej opończy — dobrze żeście przyszli: posłuchajcie grawaminów, zanieście je królowi... Macie u niego ucho.
    — Do domów chcemy! — poczęli wołać z gromady.
    Wtem Obzolski, Sandomierzanin, ręka za pasem, czapka na uchu, wystąpił tuż przeciw. Dał drugą ręką znać aby się uciszyli i począł:
    — Już nam w gardłach pozasychało od daremnego wołania. Stanęło na tem: dalej nie pójdziemy; król ma wojsko. Myśmy powinność odbyli; teraz płatnego żołdaka rzecz: tych, których my przepłoszyliśmy, po cbróstach i błotach dobijać.
    Chce król tych łowów dalej zażywać, niech idzie — my — non plus ultra. Nie-pój-dzie-my...