Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Boży gniew 03.djvu/173

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

czkę od piwa okryto... Dźwigano go, podnosząc pod pachę, stawiono na wyżynie i poczynał krzyczeć.
Jeden w drugiego tożsamo powtarzał ochrypłym głosem, a szlachta wszystkich akklamowała.
Z boku stał Dębicki i słuchał, ale poza nim, opończą okryty, czekał Radziejowski... Miano mu tu uroczyste wnijście przygotować i przyjęcie. Poił i karmił dosyć szlachty: więc pewien był, że gdy mu się ta do kolan wówczas kłaniała, gdy się jego mięsiwem dławiła, zajadając, to i teraz na skinienie go posłucha. Nie wiedział o tem, że tażsama szlachta, kupą idąc, rozpoiwszy się złotą wolnością swą, nie zna chlebodawców i nikomu się nie kłania.
Z pogardą patrzał na ten tłum Radziejowski... sposobił się sam przeciw niemu stawić czoło.
— Nie bardzo radzę — rzekł Dębicki.
— Co ty ich tak sądzisz! — mruknął Radziejowski — szuja jest, trzeba jej z góry zaimponować... pójdą jak zmyci.
Komedya się tedy przygotowywała. Wpadł rozpychając szlachtę i krzycząc: cyt, cyt!... słuchajcie — naprzód Snarski.
— Podkanclerzy do nas idzie.
Cicho się zrobiło, aż ktoś z kąta:
— No, to co? wielka rzecz! podkanclerzy? Jechał go sęk i po wszystkiem.