Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Bajbuza 03.djvu/229

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Elierowie Radziwiłła natychmiast się na nich rzucili. To uderzenie czerwonych pasów, znanych z zaślepionego męztwa i zapamiętałości w boju, straszliwie Chodkiewiczowskie pułki zgniotło i rozbiło. Z pagórka widać było jak się wdarli w sam środek prawego skrzydła i przez nie przebiwszy część ich aż pod namioty króla się dostała.
Kaliński, który w jednym z nich z febrą leżał w gorączce, ujrzał jednego z elierów, który opłotki namiotu podniósłszy krzyczał.
— A gdzie ten szwed? Dajcie nam tego szweda.
Nie dano mu długo szukać, bo Bajbuza dopadł z kopijnikami i śmiałka w miejscu rozsiekano.
Zbliżenie się to rokoszan do obozu tak wszystkich poruszyło, iż król został w pięćdziesiąt koni tylko sam na wzgórzu.
Z zakrwawioną jeszcze szablą przypadł w tej chwili ku niemu Bajbuza, wołając.
— N. Panie! lewe skrzydło nieporuszone stoi, bezpieczniejsi tam będziecie... pozwólcie nam, abyśmy was odprowadzili.
Zygmunt podniósł zwolna wejrzenie jakby szklanne na niego... nie spieszno mu było.
— Piechota moja stoi? — zapytał.
— Nie strzelała nawet jeszcze — odparł rotmistrz.
Milczał Zygmunt chwilę.