— Ale jeżeli inaczej niemożna — wykrzyknął Bajbuza — zbierz ludzi stu, półtorasta, ile chcesz, proś o nich u Żółkiewskiego, wprost padnij na zamek i wydobądź mnie siłą.
Szczypior nie dał mu mówić.
— Bądź spokojnym, bylem żyw był, nie zaśpię.
Bajbuza od tak dawna pozbawiony możności nawet poskarżenia się na nieszczęście swoje, wylał się teraz z całą boleścią, która się w nim nagromadziła. Szczypior wyrzucał mu własną winę, niepotrzebne nastręczenie się wojewodzie.
Rotmistrz chciał aby go z sobą natychmiast wyprowadził, ale chorąży uznał to niemożliwem. I tak zuchwalstwu swemu winien był, że go tu wpuszczono, kłamstwo mogło się wydać na progu, a naówczas życia nie byliby pewni. Nie było według niego innego środka, tylko niespodziany napad na Lanckoronę, która ani załogi wielkiej, ani przygotowania do obrony nie miała.
Szczypior jednak warował sobie, że i innych sposobów wyswobodzenia próbować mu wolno. Miał proboszcza i wikarego, którzy do zawiązania stosunków na zamku pomocą i pośrednikami być mogli.
Bajbuza nalegał. Wśród tych krzyżujących się pytań i odpowiedzi czas upływał, tak że Szczypior ledwie już mógł zawiadomić rotmistrza, iż Spytkowa w jego sprawie jeździła do wojewody.
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Bajbuza 03.djvu/173
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.