Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Bajbuza 03.djvu/110

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

jużby mi ludzie zazdrośni pod nogami doły kopali. Szkoda waszmościnych kopijników, że się znowu rozejdą, boś miał ich dobranych szczęśliwie, ale ja was do siebie nie namawiam, bo wiem, że bez żołdu służycie zdawna, nie godzi się więc, abyście ponosili ofiary bez wynagrodzenia.
— I owszem — odparł Bajbuza żywo — jam wolny, a lepszego nie mam do czynienia nic, ale niebezpieczeństwo teraz nie grozi żadne... Spocznę.
Westchnął, ale w tejże chwili uśmiechnął się i dodał.
— Byle się jutro nie okazało, żeśmy rokoszowi głowy nie ucięli, albo mu ona przez noc odrosła! Naówczas i miłość wasza i ja, pozostaniemy aż do tej godziny strasznej, gdy się krew poleje.
— Niech się ona nie przelewa! — przerwał Żółkiewski.
Na te słowa wszedł stary Pękosławski.
— A co, panie starosta, winszować sobie mamy — rzekł hetman. — Si finis bonus laudabile totum.
— Ino że ja końcowi nie dowierzam — mruknął Pękosławski — Zebrzydowski do namiotu wchodził jak pijany upokorzeniem. Czarnkowski chciał ich karmić i poić, zamknęli się