Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Bajbuza 03.djvu/108

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

zrana przewidzieć nie mógł, a teraz jeszcze ledwie ci, co mniej byli czynni, umieli ją sobie wytłumaczyć.
Król natychmiast znużony zwrócił do namiotu, naprzód Panu Bogu dziękować. Radziwiłła i Zebrzydowskiego, przygniecionych, milczących jawnie jeszcze targających pęta, które czuli na sobie, Czarnkowski na noc wziął do namiotu swojego.
Jaki tam był spoczynek ich, łatwo odgadnąć. Patrzyli na siebie nawzajem niemal wyrzucając ten koniec nieszczęśliwy.
Hetman Żółkiewski był sam w namiocie. Przybiegł do niego rotmistrz gdy już wszyscy się rozeszli.
— A cóż? szczęśliwy koniec bezemnieście osiągnęli? — odezwał się Żółkiewski — tem lepiej. Będę mógł kwarcianych nazad poprowadzić nad Dniepr, gdzie są potrzebni, a i moje miejsce nie tutaj.
Spojrzał na Bajbuzę, który wcale na szczęśliwego nie wyglądał zwyciężcę.
— W. miłość to nazywacie końcem! — odparł rotmistrz. — Utinam sim falsus vates, ale daleko do końca.
Głową potrząsał.
— A toż co? Zebrzydowski króla przecież przeprosił i w rękę całował, rokoszanie jutro broń składają, reszta na sejm zdana.