Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Bajbuza 03.djvu/105

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Wojewoda zwrócił się do swoich, podchodząc wściekły do szeregów rokoszan.
— No, to lepiej ginąć! do broni! za mną, precz z tem jarzmem.
Ale go zagłuszono, ciskając ze szczękiem oręż na ziemię, odstępowali go wszyscy.
— Nie chcemy! dosyć tego wodzenia nas po rozstajach... nie będziemy się bić dla senatorskich kieszeni i tytułów.
Zaczynały się chorągwie poruszać nad głowami i lud ruszać, chcąc do króla iść z submisyą. Opuszczony od swoich wojewoda pienił z gniewu. Nie takiego się spodziewał końca.
— Dobrze — poskoczył do Czarnkowskiego — dobrze, ukorzę się przed królem, ale dostojeństwa wojewody nie mogę walać i kalać, mnie się też wzgląd jakiś należy.
Ja to sobie waruję, wyjedzie król na koniu, to i ja mam prawo mu się stawić na koniu i tak go będę witał. Zechce król zsiąść, to będziemy przeciwko sobie iść równo, nie ja sam do niego, ale tak dobrze on do mnie, jak ja ku niemu.
Stadniccy śmiać się poczęli. — Suknię mu wzięto — zawołał jeden — a ten się o guzik oberwany kłóci!
Znowu te szalone wymagania poniesiono do króla, który podniósł oczy w niebo milcząc, a O. Bernard szepnął. — Szatan go opętał.