Przejdź do zawartości

Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Bajbuza 03.djvu/073

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Z obu stron nastąpiło jakby zawieszenie dalszych kroków.
Bajbuza chodził i ziewał.
Jednego dnia, gdy tak około zamku i kollegiaty wiślickiej murom się przyglądając chodził błędny, na podwórku kościelnym nastręczył mu się ks. Skarga.
Szedł z brewiarzykiem do kościoła wśród ciszy odmawiać godziny, bo na zamku pokoju nie było. Postrzegł rotmistrza, o którym słyszał że do rokoszan jeździł, a pamiętał go zdawna, i zatrzymał się. Bajbuza przystąpił do niego.
— Cieszy mnie to bardzo — odezwał się ks. Piotr — że ja was tu widzę z nami. Wielu się dało na piękne a zwodne wężowe słowa pochwycić. Smakuje aurea libertas, pięknie się wydaje równość i nieposzanowanie ani godności, ani wieku, ani zasługi, ale to małych umysłów i serc rzecz w tem się kochać.
Byliście, słyszałem, w ogniu rokoszowym?
— Alem nie poparzywszy się wrócił — uśmiechnął się rotmistrz.
Dobrzeby temu koniec raz położyć, bo później co dalej będzie to trudniej, król łagodny jest.
— Nie szkodzi to — rzekł Skarga — a na wiele się oglądać musi. I ci, co z nim są, nie wszyscy z sobą zgodni, nie na jedno przystają. Książe Ostrogski chce pośredniczyć a mąci... innych też wielu.