Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Bajbuza 03.djvu/071

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

mogli dalej stojący, kto z kim, na kogo szedł. Wszyscy się rwali do broni, do koni, do muszkietów, wywrócono ławy, powstał wrzask, zamięszanie... i znowu Radziwiłła zaklęcia, głos, jego ludzi wtargnięcie śmiałe, rozerwało już walkę bratobójczą a bez celu. Wszystko to trwało dobry czas, tak że pod koniec dnia nie było co robić, a posłowie też nie mogąc się pokazywać, odprowadzeni przez Radziwiłłowskich ludzi, pojechali na kwaterę, przy której im straż postawiono.
— Panie wojewodo — rzekł do Goślickiego rotmistrz, gdy na miejscu stanęli — święte to są słowa nieboszczyka hetmana Zamojskiego, za Batorego wyrzeczone, że zmącić wodę lada żaba potrafi, ale ją uczynić spokojną i czystą i mądremu trudno.
Nazajutrz posłowie do koła nie mieli po co iść. Odpowiedź jaką im dać miano, chodziła już po obozie.
Rokosz się nie cofał: królowi przykazywano rozpuścić wojsko natychmiast i w pięć dni stawić się pod sąd panów rokoszanów — szczęściem jeszcze, że nie z powrozem na szyi i boso.
Wojewoda ruski odbierając ten skrypt od Radziwiłła nie okazał po sobie nic. Kazano konie siodłać.
Przez dzień oczekiwania Bajbuza nie próżnował. Wśród stu tysięcy głów niepoznanemu