Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Bajbuza 03.djvu/012

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nocy, już ci zadął z południa, ledwieś się opamiętał, wieje ze wschodu.
Ruszył barkami ogromnemi.
— A jak ono jest, to jest — dodał — w skórze króla JM. nie chciałbym być. Nasłucha się, naje, napije żółci dosyć, nim albo go zmożemy, lub wygonim.
Ale ja za wypędzeniem głosuję.
Nic nie odpowiedział Zebrzydowski, zadumał się.
— Nie tak to łatwe jak ci się zdaje — odezwał się po przestanku — a najgorsza rzecz, że my nikogo pewnymi być nie możemy.
Milczał trochę.
— Cóż ty myślisz? szwagier mój, pan hetman Żółkiewski, który wie i pamięta nieboszczyka rady i wolę, czy sądzisz, że ja pewnym go być mogę?
— A! no! — rzekł Ponętowski.
— Nie jestem go pewnym — kończył wojewoda. — Księcia Janusza Ostrogskiego sądzisz, żem już sprawie naszej zyskał? Gdzie tam! waha się. Innych siła, duchownych i świeckich senatorów na dwu stołkach siedzą.
— A pocóż na senat i senatorów rachujecie? — wybuchnął Ponętowski — macie za sobą ogromne tłumy szlachty, senatorowie ucichną przed tą nawałą.