Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Bajbuza 02.djvu/216

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ja ich słuchać nie myślę — wtrącił Bajbuza — muszę pójść do Żółkiewskiego, ten dla mnie miarą będzie co czynić mamy.
Nie zatrzymywał go Smolik. Rotmistrz z wielką trudnością się przedzierając wśród tłumu, który częścią konno, w części pieszo zalegał przestrzeń ogromną, dopytywał o hetmana Żółkiewskiego. Niewszyscy wiedzieli o nim.
Tymczasem otwarty namiot mu się nastręczył, w którego podniesionem wnijściu kilku stało. Zdala już dostrzegł gwałtowne rąk ruchy i poznał z widzenia sobie znanego Djabła Stadnickiego, który podniesionym głosem coś dowodził, a pięścią w górę rzucaną popierał. Przy nim, niemniej gorączkowo miotał się Herburt, na którego licu brzydkiem, ale wyrazu pełnem i rozumnem, namiętność poznaczyła stare ścieżki, któremi chodziła od młodości jego. Rysy to były ruchome, zmieniające się, w których grał temperament niepohamowany.
Dokoła dwóch tych najgorętszych rokoszu zwolenników, tworzyła się gromada ciekawa, która powoli coraz mocniej odczuwała gwałtownie jej na pastwę rzucane słowa, w których już miary ni powściągliwości najmniejszej nie było. Obelżywe przezwiska dodawano do imienia króla, a szlachta je witała wesołemi śmiechy.
Tu różnowiercy szczególniej pobożny faryze-